Muzyka łagodzi obyczaje. Pewnego razu, Szanowny Pan
Arystoteles rzekł sobie takowe zdanie , zapewne nie
spodziewawszy się , że prawie dwa i pół tysiąca lat później,
jakiś rozgoryczony człowiek będzie nieudolnie starał się
zrozumieć jego cytat. Rzecz w tym, że nie o Arystotelesie chcę
mówić, gdyż kiepski ze mnie filozof.
Tym razem o czymś, na czym znam się
nie lepiej niż na filozofii ( nie wliczając krótkiej kariery w
scholce parafialnej - jak się domyślacie bez solowych wykonów,
oraz paru lat bzryngolenia na pianinie, marząc o byciu przyszywaną
córką Chopina), czyli o muzyce .
Jakiej słuchasz muzyki? Pytanie częste
( zwłaszcza na pierwszych spotkaniach, kiedy nie wiadomo w jakim
celu otworzyć w ogóle usta), a przysparzające więcej problemów
niż pożytku. Bo w zasadzie, czy ogólnie lubię rock, pop, soul czy
reggae? Czy pytasz mnie, jaka jest moja ulubiona piosenka? A może
chodzi Ci o to, czego słucham kiedy ćwiczę? Albo czego, kiedy się
uczę? Nie nie, na pewno chodzi Ci o to, co sobie nucę kiedy gotuję?
Albo kiedy wpadam w szał sprzątania każdego zakamarka ? Dalej nie?
Hm... W takim razie może pytasz, do czego sięgam kiedy jestem
zadowolona? Albo kiedy świat kolejny raz łamie mi golenie i każe
klęczeć, dopóki nie zbiorę sił do powtórnego zmierzenia się z
rzeczywistością?
Czym zatem jest pytanie o muzykę?
Niczym. Nędznym uproszczeniem, które nijak ma się do tego, o co w
niej w zasadzie chodzi.
Zawsze zastanawiało mnie to, jaką
strategię obierają ludzie. Czy słuchają czegoś zupełnie
niezgodnego ze swoim nastojem, żeby go choć ociupinkę podnieść?
Czy może całkowicie wpasowują się w swoje uczucia i słuchają
dokładnie tego, co im podpowiada szczęśliwe lub przeczołgane
serce? Czy muzyka wpływa na nasz nastrój,
czy nasz nastój wpływa na muzykę, którą wybieramy?
Nie mam nawet czerwono-buraczkowego
pojęcia. Zupełnie subiektywnie podchodząc do
sprawy, jako emocjonalna masochistka, wybieram zawsze drugą opcję.
Czy to lepsze, czy gorsze? Nie wiem. Wiem natomiast, że zapewne wielu z Was
ma parę takich piosenek, do których sięga w gorszych momentach. A
co najciekawsze, okazuje się, że to działa. Wcale nie ma nic w tym złego, że na każdy możliwy nastrój, czeka w gotowości, specjalnie wybrany przez nas na tego typu okazje utwór. Wcale nie ma nic w tym złego, że katujemy się dźwiękami, które potęgują nasze uczucia, mimo, że często reszta świata mówi, iż powinniśmy je porzucić.
I w końcu, wcale nie ma nic w tym złego, że czujemy to co czujemy, i że za nic w świecie nie chcemy przestać tego czuć.
Bo źle jest nie czuć. Bo pusto jest nie czuć. Nieswojo jest nie czuć.
I w końcu, wcale nie ma nic w tym złego, że czujemy to co czujemy, i że za nic w świecie nie chcemy przestać tego czuć.
Bo źle jest nie czuć. Bo pusto jest nie czuć. Nieswojo jest nie czuć.
Ciągnąc dalej tę niezgrabną
prywatę, chciałam podzielić się z Wami zespołem, który kocham.
Zespołem, którego utwory wyzwalają we mnie najgłębsze uczucia,
do którego wracam za każdym możliwym razem, kiedy jest mi smutno,
źle, i kiedy mój świat rozpada się na milion ostrych kawałków,
których nawet nie mam siły, a tym bardziej ochoty zbierać.
KODALINE.
Czterej uroczy
mężczyźni. Lekki powiew Irlandii. Lekki powiew szczerości. Na wszelki wypadek dodam, iż moja miłość do nich nie
ma nic a nic wspólnego z uroczymi blond włosami wokalisty !
Baś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz